poniedziałek, 26 sierpnia 2013

1. Było nas siedmioro

Nie ma to jak napisać prolog i czekać pół roku, na opublikowanie pierwszego rozdziału. 
Nie wiem co się ze mną działo. To chyba ten natłok zadań. Problemów. Natrętnych myśli. 
Chciałam, by wszystko wyszło idealnie.
Błędy będę poprawiać na bieżąco. 

Ostatnimi czasy wydaje mi się, że przeznaczenie pcha mnie ku nowej, dalekiej drodze, ale otaczający mnie ludzie nie chcą pozwolić mi odejść.

Ta piosenka, towarzyszyła mi w czasie pisania całego rozdziału. Myślę, że do niego pasuje. Może nie poprzez słowa... ale z pewnością poprzez melodię.
http://www.youtube.com/watch?v=ndPEQqqURXU

Dziękuję wszystkim za powitanie i miłe słowa.
__________________________________________________________

Otaczający nas świat, nie składa się jedynie z ludzi.
Otaczający nas świat, to coś więcej.
Jakiś sekret.
Mroczna tajemnica.
Szczypta magii. 
To coś nieuchwytnego. Coś, co wykracza daleko, poza zdrowy rozsądek. Co nas przeraża. 
 
            Tego dnia otworzyłam oczy po raz pierwszy od wielu, wielu lat. Minęła cała wieczność, nim ludzkość przypomniała sobie o naszym istnieniu. Było nas siedmioro. Enigma – najstarsza ze wszystkich, Solara, Hydra, Drako, Syriusz, Gemma i ja. Lorelei. Ostatnia, którą powiła ciemność. 
Wraz z pierwszym oddechem, staliśmy się marionetkami w rękach szaleńców. Bronią, której tak naprawdę nie dało się kontrolować. Dowodem, na bezmiar ludzkiego okrucieństwa.
            Nie było w nas ani dobra, ani zła. Mięliśmy wypełniać rozkazy. Stanowiło to jedyny i nieodłączny cel naszej egzystencji.
            Bez pytań. Bez oczekiwań. Bez wahań. Bez zahamowań i wyrzutów sumienia. Jak maszyny. Bez myśli. Planów. Wspomnień. Tak łatwo było nam rodzić się i umierać. Tak łatwo zabijać i wskrzeszać. Nie było takiego strachu. Takiej ekstazy, która mogłaby nas porwać. W której moglibyśmy się zapomnieć. Wolność nie istniała. Nie dla nas.
            Stałam na skraju urwiska, a mroźny wiatr bezlitośnie smagał wycieńczonym podróżą ciałem. Czarna peleryna, sięgająca niemal do samej ziemi - łopotała jak skrzydła wielkiego ptaka. Chwilę później minęła mnie smukła postać siostry, której ostra twarz raz po raz pojawiała się w świetle księżyca. Za nią, wysunęła się kolejna.

A ciszę rozdarł krzyk i chrzęst łamanych kości.
Krzyk tak nieludzki.
Tak przerażająco tępy, rozdzierający najtwardsze nawet serca.
Krzyk, który nigdy do człowieka nie należał.
Bo żadna żywa istota nie mogłaby pomieścić w sobie tak wielkich pokładów nienawiści i żądzy mordu.

            Czy właśnie takie było nasze przeznaczenie? Kroczyć w cieniu. Budzić lęk. Być samemu. Samemu, bo przecież nikt nie chciałby trwać przy bestii. 

 ***

- Dlaczego? Dlaczego miałbym bać się ciebie? Śmierci? Czegokolwiek? Nie mam już nic. Pamiętasz? Odebrano mi wszystko. Dosłownie wszystko... - zakrył ręką oczy na wspomnienie, jak dalece nie po jego myśli potoczyło się kilka ostatnich miesięcy. To prawda. Stracił wszystko, co miał do stracenia. On nie upadł. On stoczył się na samo dno. Pisały o tym wszystkie brukowce, dzień za dniem obsmarowując go coraz to grubszą warstwą gówna. Jego zniszczona, tępo wpatrująca się w przestrzeń twarz, zdobiła okładki największych nawet magazynów. Ludzie nie mięli dla niego litości. - Nie zależy mi. Bo na czym? Nie wiem nawet kim ty tak właściwie jesteś. Po prostu... z dnia na dzień, wpadasz w moje życie i jeszcze bardziej przewracasz je do góry nogami. Mówisz coś o jakichś pieczęciach, polowaniu, innych wymiarach. Ale ja nic nie rozumiem! - wyszeptał, ostatkiem sił zdobywając się na stanięcie ze mną twarzą w twarz. Cichy, wylękniony i małomówny. Wydał mi się wtedy tak śmiesznie mały... słaby. Wystarczył jeden ruch. Pstryknięcie palcem, by padł bez życia.

Nie pozwól ciemności, by przejęła kontrolę nad twoim sercem, Lorelei.

            Ale ja już przecież byłam ciemnością. Właściwie... zabicie go, nie miało dla mnie znaczenia. Chciałam tylko uwolnić się od problemu. Uciec przed całą tą obłudą.

Nie jesteś zła.

            Zło, to pojęcie względne. Występuje tam, gdzie nie ma już Boga. Ale... czy Bóg w ogóle istnieje? Chyba nie. Bo gdyby rzeczywiście gdzieś tu był, to nie pozwoliłby na cały ten burdel. 
            Podobno cierpienie nie ma określonego wyglądu czy kształtu. A jednak... on, zdawał się być ucieleśnieniem życiowego trudu, bólu i strachu. Bał się. Bał się wszystkiego. Działy się bowiem rzeczy, których nie był w stanie racjonalnie wytłumaczyć. I to go zabijało. Dzień za dniem. Sekunda za sekundą. Oddech za oddechem. Bez mojej pomocy.
- Ta łzawa paplanina nie robi na mnie wrażenia. 
- Nie musi. - urwał, najzwyczajniej w świecie spuszczając głowę. - Nie oczekuję zrozumienia, ani litości.
- Dobrze. Bo jest mi to zupełnie obce.
Ciemne włosy okalały szczupłą, bladą twarz. Patrzył na mnie przez chwilę tylko po to, by ostatecznie znowu wbić spojrzenie w ziemię. Jak gdyby nie mógł znieść mojego widoku. Nie rozumiał tego, co się działo. Nie rozumiał, jak wiele mógł jeszcze stracić. Cisza, która nastała, wydała mi się wręcz nie do zniesienia. Uważnie rozejrzałam się po pomieszczeniu, badawczo mierząc wzrokiem każdy, napotkany przedmiot. Gabinet był schludny, czysty, zachowany w nowoczesnym, minimalistycznym stylu. Jedynym dodatkiem, który dostrzegłam, była niewielka, czarna ramka, przedstawiająca dwóch mężczyzn i kobietę. Leniwie przysunęłam ją do siebie, niby to od niechcenia, przyglądając się tym ludziom. Jednym z nich, był mój cel.

- Dlaczego już wtedy go nie zabiłaś?

            Mimowolnie zerknęłam w jego kierunku. Nadal mi się przyglądał. Może czekał aż zniknę. Aż najzwyczajniej w świecie rozpłynę się w powietrzu...

A on po prostu nie potrafił skupić się na niczym innym. Przez cały ten czas nie mógł przestać o tym myśleć. O niesamowitych oczach. Zimnych jak lód i nieprawdopodobnie błyszczących. Zupełnie jakby były ze szkła.

- Zabijesz mnie, bo taki masz rozkaz? - jego głos był tak samo przygaszony, jak wyraz malujący się na twarzy. Może nawet nie oczekiwał jakiejkolwiek odpowiedzi. Może chciał jedynie przerwać tą ciszę.
- Mam rozkaz chronienia cię przez czas nieokreślony.
- Przez czas nieokreślony - powtórzył jak echo. - Po co? 

 - Tak bardzo nimi gardzisz. - stwierdził, stając przy oknie. Przejechał dłonią po marmurowym parapecie, jednocześnie zgarniając z niego grubą warstwę kurzu. - A jednak wcale się nie różnicie. Tak wiele jest w tobie zła, Lorelei. Tak wiele pychy i egoizmu. Czujesz się od nich lepsza, prawda? Bardziej wartościowa. Godna istnienia, mam rację? Właśnie to, czyni cię człowiekiem. Zdolność do odczuwania. I choćbyś nie wiem jak bardzo się tego wypierała, oboje dobrze o tym wiemy. Zakorzenione w tobie człowieczeństwo, jest twoją największą bronią, ale i słabością. Boisz się, cierpisz, tęsknisz, a nawet śnisz... a skoro tak, to potrafisz też kochać.
- Twoja naiwność mnie bawi, Syriuszu.
- To nie naiwność. Ja po prostu wiem, że jesteś czymś więcej, niż my. 
- A ja wiem, że nie dla dobra, pokoju i dostatku nas tu wezwano. Pamiętasz kto to zrobił? - wysyczałam,  przykładając mu do twarzy swoją dłoń. Z jasną, niemalże atłasową skórą, w sposób niezwykle brutalny kontrastowała czerń pieczęci. - To nie ozdoba. To piętno. Takie same jak twoje. Takie same, jak pozostałych. Niczym się nie różnimy. I nie mów mi, że potrafię kochać. Nie mów, że mam z nimi coś wspólnego! Ja nie zabijam dla przyjemności. Nie obchodzi mnie ich bogactwo ani władza. I wiesz co? Brzydzę się tym, że tak łatwo przychodzi wam usługiwanie ludziom.
- Dobrze wiesz, że nie mamy innego wyjścia. - przerwał, ostatkiem sił powstrzymując drżenie głosu.
- Czyżby? W takim razie jesteście słabsi, niż myślałam. Skoro wam to odpowiada... róbcie co chcecie. Ja nie mam zamiaru latać za jakimś człowiekiem. 
- Więc co zrobisz? 
- Zabiję go - ucięłam. Po chwili namysłu odwróciłam się na pięcie, złapałam płaszcz i bez słowa ruszyłam ku drzwiom. Dalsza polemika nie miała najmniejszego sensu.
- Wiesz, jakie poniesiesz konsekwencje? Jeśli nie zabije cię zerwanie pieczęci... zrobią to Łowcy. Nie będą się musieli wysilać. Nie myśl też, że Ojcowie nie ruszą za tobą w pogoń. Za zerwanie umowy, grozi coś znacznie gorszego, niż śmierć. - gadał jak nakręcony czekając, aż zdam sobie sprawę z tego, że ma rację. Czekał, aż w końcu zatrzymam się i przemyślę to, co chcę zrobić.
Jednakże. Ten moment nigdy nie nadszedł.

Tak było najłatwiej, prawda?
Zniszczyć to, co powoduje ból.
- Tego nie wiem. Prawdę mówiąc... nawet mnie to nie obchodzi. Ktoś, kto stoi nade mną, ma względem ciebie wielkie plany. To wszystko.
- Więc nie zginę... - mruknął bardziej do siebie, niż do mnie.
- Nie mów hop. Idąc tu, miałam zamiar rozerwać cię na strzępy. 
- Więc co się zmieniło? 

Najwidoczniej jakimś cudem...

- Chcę zobaczyć, co z tego wyniknie, ale teraz...

udało ci się wzbudzić w niej ciekawość.

... śpij. - szepnęłam, ogłuszając go. - I ani mi się waż, komukolwiek o mnie powiedzieć. W przeciwnym razie... zabiję ciebie i każdego, kto się o mnie dowie.

***

- Myślisz że to zrobi? 
- Nie. Jest inna... inna niż my. To prawda, nie czuje, ale... to dlatego, że nigdy wcześniej, nie miała bezpośredniej styczności z człowiekiem. Owszem, zabijała ich bez cienia zahamowań. Jednakże... on też nie jest taki, jak pozostali. - stwierdził dziwiąc się, że wcześniej na to nie wpadł. 
- Jeśli to co mówisz jest prawdą, Lorelei sprawi nam wiele kłopotów. Ciężko będzie utrzymać ją na smyczy, ale dzięki więzi z tym chłopcem... uda mi się nad nią zapanować. Tymczasem odsyłam cię do twojego Klucza. Dla bezpieczeństwa... miej oko na naszą małą Siódemkę. 
- Tak, Panie. - westchnął Syriusz, kłaniając się niemal do samej ziemi. Zgarnął z biurka dokumenty, które mu powierzono i bezgłośnie opuścił pomieszczenie. 

***

Dziesiątki, a może setki - ubranych na czarno postaci.
Rodzina, przyjaciele, znajomi, sąsiedzi
Nawet niebo płakało.

- Wiesz, że narażasz się na ich komentarze, przyjeżdżając tu w takiej chwili, prawda?
- To moja matka, Fynn! Nie mogą oczekiwać, że tak po prostu usunę się w cień. - Will poczuł, że ogarnia go lekkie rozdrażnienie. Wsunął dłonie w kieszenie, westchnął cicho i zwolnił raptownie. Nie chciał, by ktokolwiek przysłuchiwał się ich rozmowie. - Co będziesz teraz robił? No wiesz... po rozwiązaniu zespołu. - zagadnął, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. Jego towarzysz skrzywił się nieznacznie, delikatnie wzruszając przy tym ramionami. On również nie posiadał jeszcze jakiejkolwiek alternatywy.
- A ty?
- Ja... Może założę jakąś firmę. Mam trochę oszczędności. - powiedział to tak cicho, że ledwo było go słychać. W duszy pluł sobie w brodę, że nawet przed własnym przyjacielem nie jest w stanie przyznać się do tego, w jak trudnej sytuacji się znalazł. - W każdym razie, jeszcze się nad tym nie zastanawiałem.
- Ale miałeś na to sporo czasu.
- Co masz na myśli? - podjął wokalista uśmiechając się wbrew sobie, jednak zaraz na powrót spoważniał.
- Zniknąłeś Will. Zniknąłeś, a my pisaliśmy, dzwoniliśmy, pukaliśmy do twoich drzwi i zaglądaliśmy przez okna. Gdzie cię wcięło? Tom łaził po ścianach, rozumiesz? Bał się, że coś sobie zrobisz. My też się baliśmy.
- Działy się rzeczy... o których nie powinienem mówić, Fynn. Rzeczy, których nie jestem wstanie wyjaśnić, bo tak na prawdę... sam nie wiem, czy po prostu ich sobie nie ubzdurałem. - przyznał, rozglądając się uważnie, by upewnić się, że nikt go nie usłyszał. - Może oszalałem. Może z żalu po śmierci mamy i utracie zespołu...
- Przestań! - przerwał basista, ale on mówił dalej. Jakby chciał to mieć jak najprędzej za sobą, doprowadzić do końca, zanim straci siły. Zanim sam przestanie wierzyć w to, czego był świadkiem.
- Zawsze mięliście mnie za osobę najrozsądniejszą ze wszystkich, ale... ja już chyba postradałem zmysły, rozumiesz? Rozmawiałem z kimś, kto nie istnieje. Kto pojawia się i znika w mojej wyobraźni, a nad kim nie panuję. Od tego czasu boję się wychodzić z domu. Boję się z kimkolwiek rozmawiać, wychodzić z psem na spacer. Cały czas się obracam. Sprawdzam, czy nikt mnie nie śledzi. Czy nikt nie wyłania się z ciemności.
- Kto to był ?
- Jakaś kobieta... Nie. Dziewczyna. Była pewnie trochę młodsza od nas. Bardzo ładna, ale... przerażająca. Miała takie wielkie, szklane oczy. To pamiętam najlepiej. Właściwie tylko te oczy wciąż upewniają mnie w przekonaniu, że sobie tego nie wymyśliłem...  - wyszeptał, a potem drgnął i znieruchomiał, a jego twarz była już tylko bladą, wykrzywioną w grymasie przerażenia maską. - Ona tu jest.

Obserwatorzy